93 lat temu Dziennik Białostocki donosił:

Niedziela. 22 marca 1925r.

Wielki pożar w Horodniance

W dn. 20 bm. o g. 21, w leśniczówce „Horodnianka” (nadleśnictwo Supraślskie), znajdującej się w 12 klm. od Białegostoku, spłonęła suszarnia w której suszyły się nasiona. Pożar wybuchł wskutek wadliwego urządzenia rury piecowej przeprowadzonej przez okno. W czasie pożaru znajdował się w suszarni robotnik Kreczko Józef ze swą 8-letnią córka Mieczysławą, którzy doznali ciężkiego obrażenia ciała przez poparzenie. O godz.23 m. 30 wymienionych przewieziono autem Komendy Powiatowej do szpitala Żydowskiego w m.

Na miejscu wypadku był obecny komendant Pow. komisarz Gruszkiewicz.

Wartość spalonej suszarni wynosi około 300 zł.

 

90 lat temu Dziennik Białostocki donosił:

Czwartek. 22 marca 1928r.

Stracenie bandyty Staszkiewicza

Jak już wczoraj donosiliśmy, Pan Prezydent Rzeczypospolitej nie skorzystał z prawa łaski w stosunku do bandyty Władysława Staszkiewicza, sprawcy ohydnych morderstw w pociągach na osobach urzędnika Dyrekcji Lasów Państwowych w Białowieży Stanisława Gadomskiego i miejscowego kupca Efraima Wajnsztejna.

Wobec tego wyrok, skazujący go na śmierć uprawomocnił się.

Wczoraj o godzinie pół do piątej nad ranem, do gmachu więzienia karnego na Szosie Baranowickiej przyjechali: prokurator p. Wysocki, komendant powiatowy policji p. Skalski, ksiądz z parafji św. Rocha, lekarz szpitalny oraz sekretarz Sądu Okręgowego.

Inspektor więzienia wszedł do celi bandyty Władysława Staszkiewicza i obudził go. Staszkiewicz na zapytanie inspektora, czy zyczy sobie, aby przyszedł ksiądz, odmówił przyjęcia ostatniej pociechy religijnej. Mimo to ksiądz wszedł do celi skazańca i przebywał w ciągu kilkunastu minut.

O godzinie 5 rano inspektor więzienia w towarzystwie dozorców wyprowadził skazańca na miejsce stracenia na placu za budynkami więziennemi. Była tam już dnia poprzedniego wybudowana szubienica. Staszkiewicz szedł pewnym krokiem, zachowując się zupełnie spokojnie. Jednakże w ostatniej chwili, tuż przed samą szubienicą spokój opuścił go i zaczął się trząść na całem ciele.

Około 20 dozorców więziennych ustawiło się w dwóch szeregach w pobliżu szubienicy. Jednocześnie na plac wyszli z kancelarii przedstawiciele władz i naczelnik więzienia. Przybyły z Warszawy wraz z pomocnikiem kat znajdował się już na placu. Kat ubrany był w czarne palto i melonik.

Sekretarz Sądu Okręgowego odczytał wyrok Sądu. Dozorca doszedł do skazańca, chcąc zawiązać mu oczy, jednakże Staszkiewicz nie zgodził się na to. Skazaniec sam śmiało wszedł na schodki szubienicy.

Kat zarzucił mu na szyję sznur pomocnik kata nogą wytrącił schodki z pod nóg skazańca.

Po dokonaniu swych czynności kat rzucił straconemu pod nogi rękawiczki i po kilku minutach zameldował prokuratorowi, że wyrok został wykonany.

Lekarz szpitalny stwierdził zgon.

Ciało skazańca zdjęto z haka, włożono do trumny i odwieziono na cmentarz w Banieczkach.

Sprawiedliwości stało się zadość.

 

 

83 lata temu Dziennik Białostocki donosił:

Piątek. 22 marca 1935r.

Śmiertelny strzał

Na przechodzącego obok mostu przez Narew od strony wsi Kaszewce gm. Goworowo pow. ostrołęckiego gajowego lasów prywatnych dóbr Szczawin, Antoniego Zawadzkiego – napadło trzech osobników, którzy rzucili się nań, usiłując go pobić. W obronie własnej Zawadzki wystrzelił z rewolweru, raniąc ciężko jednego z napastników, znanego recydywistę, Kazimierza Kalinowskiego Różan, którego towarzysze zabrali do domu. Rannego, któremu pierwszej pomocy udzielił dr. Gon z Różany, przewieziono w stanie beznadziejnym do szpitala w Pułtusku, gdzie zmarł.

 

Piątek. 22 marca 1935r.

Pomyłka w mrokach puszczy

Patrolując w 659-ym oddziale puszczy Białowieskiej, praktykant leśny, Aleksy Lisiecki (Zabagonie gm. Białowieża pow. bielskiego), usłyszał jakieś szmery i głosy ludzkie. Ukryty za drzewem, zauważył, że zbliżają się doń jacyś dwaj ludzie. Wówczas z okrzykiem „Stój kto idzie” wyskoczył – niedoświadczony – zza drzewa. Zanim jednak głos się rozszedł – usłyszał dwa strzały i poczuł gorąco w prawem udzie i obu rekach. Począł wówczas uciekać. Kiedy się odwrócił – z przerażeniem stwierdził, że ktoś go goni. Pobiegł ostatkiem sił, czując, że ścigający depce mu po pietach. Padł wreszcie osłabiony, myśląc, że przyszła ostatnia godzina. Jakież było zdziwienie, gdy prześladowca – widocznie zaniepokojony – począł go prosić o przebaczenie i tłómaczyć, że ojciec jego, gajowy Ziemkiewicz, wziął go za kłusownika lub złodzieja leśnego i w obronie własnej uzył nagana. Ale wyjaśnienie nie polepszyło doli niedoświadczonego młodzieńca. Leży w szpitalu w Bielsku.